Po dwóch godzinach snu, dwu godzinnym opóźnieniu samolotu Split przywitał mnie fantastyczną pogodą!
Wysiadając z samolotu w bluzie oraz kurtce, opatulona szalikiem (w Warszawie tego dnia była okropna pogoda!) zobaczyłam mojego buddy ubranego w szorty i koszulkę na ramiączkach z karteczką: "Welcome Paulina". Miałam dużo szczęścia do mentora, bo ten wyjątkowo troskliwie się mną zajął i zawsze mogłam na niego liczyć.
Pierwszego dnia pokazał mi najważniejsze punkty miasta i zaprosił na tradycyjny, chorwacki burek. Burek to bardzo tłuste chorwackie danie (zresztą kuchnia tutaj wyjątkowo jest tłusta, a do wszystkiego dodają oleju!), to połączenie naleśników z serem. Najlepiej jest to przepić jogurtem naturalnym, dla zabicia smaku.
Po "uroczystym" obiedzie wygoniłam mojego mentora do nauki, bo kolejnego dnia miał decydujący egzamin, a sama umówiłam się z praktykantką, która była w Splicie, żeby z nią zwiedzić miasto. Oczywiście się zgubiłam po drodze. Droga, która powinna mi zająć 15 minut do wyznaczonego punktu zajęła mi 55 minut. Będąc pierwszy czy drugi raz ciężko tu się odnaleźć. Uliczki w centrum są wąskie, kręte i wszystkie do siebie podobne. Za to bardzo urokliwe z pięknymi balkonami.